Za dawnych czasów, kiedy mieszkaliśmy na wsi i zimą, inaczej wyglądała nasza ślizgawka!
Nikt tam drewnianymi szuflami nie zgarniał na boki śniegu, naskrobanego przez łyżwy. A wieczorami można się było ślizgać tylko, jeżeli był księżyc, który wtedy oświetlał z góry lód tak dokładnie, jak prawdziwa elektryczna latarnia.
Nie było tam też orkiestry i w ogóle nikogo tam nie było na całych tych obszarach, oprócz nas.
Zdarzało się, że po długich mrozach nagłe wichry rozniosły śnieg, zwalając całe zaspy wzdłuż krzaków nad rowami i po skrajach lasu. A wielka płaszczyzna łąk zalanych i zamarzniętych wychodziła na jaw spod białej pokrywy i leżała naga, równa, lodowa, odmuchana ze śniegu, czyściutko umieciona, ciemno połyskująca w dalekich, białych brzegach.
Z sinego lodu wyrastały czarne aleje olszyn, idące daleko podwójną, wyginaną linią wzdłuż rowów i kanałów, których brzegi zatopiła jesienna woda.
Tu i tam stała na tej szklanej równinie jakaś biała kępa z czarnym krzakiem pośrodku albo ciągnęła się większa smuga lądu. Z nawianego tam śniegu sterczała miejscami płowa trawa i szara trzcina.
Pod samym lasem stał na takim długim, białym półwyspie duży stóg siana w białej śniegowej czapie, z kijem sterczącym prosto w niebo.
Cały ten świat, rozwinięty płasko pod bladym, zimowym słońcem dnia, zamknięty cichą niebieskością nieba, przekreśloną czasami czarnym lotem kaczek, widny był jak na dłoni z okiem naszego domu na górze.
To był wówczas teren naszej ślizgawki.
Brałyśmy białe czapki i kaftany, przypinałyśmy mocno łyżwy i jak na skrzydłach, jak gdyby ponad ziemią gnałyśmy w poprzek tych łąk aż pod las – popędzane wiatrem, rozgrzewane słońcem, przemykające się między czarnymi alejami zatopionych olch, przefruwające cudem nad niezamarzniętymi gdzieniegdzie płyciznami rozlewisk.
Boże! cóż za szczęście, cóż za dziw, zawsze nowy – coś niewiarygodnego, niemożliwego, jak we śnie.
Lód był gładki i łyżwy szły po nim, cicho sycząc – rozkosznie, lekko i równo. Był wszędzie gładki – ale w niektórych miejscach zdarzały się nie wiadomo dlaczego kawałki jakby groszkowate, trochę żółtawe – i wtedy łyżwy leciutko turkotały. I już nie było tak przyjemnie.
Przejeżdżając nad rowami, widziałyśmy pod sobą ciemniejsze smugi. Lód stawał się tu przezroczysty i prawie czarny, widać było na dnie śpiące łodygi i strzępy wodnych roślin. Płytsze znowu miejsca na łąkach były jaśniejsze, jakby podłożone drugą , żółtawą taflą lodu.
A czasami nagle lód robił się biały jak śnieg, był coraz cieńszy, cieńszy – i w pewnym miejscu przestawał nagle być. W największym pędzie przelatywałyśmy po prostu koło zwyczajnej dziury, w której sterczało prosto z błota parę czarnych trawek, ujętych naokoło białymi ząbeczkami podniesionego jakby w powietrze lodu. Na takie dziwadło wjechać było naprawdę wcale nieprzyjemnie, jeżeli się tego nie zobaczyło w porę. A jednak w ostatniej chwili udawało się nieraz i przez taką dziurę przelecieć, jeżeli się uniosło trochę dzioby łyżew do góry.
Już dalej słyszałyśmy jakby lekkie chrząknięcie, ale wtedy można już było nic sobie z tego nie robić.
Jeżeli zaszła nam drogę jakaś trudna do objechania smuga niezatopionej łąki, to się ją, brnąc w śniegu i chrzęszczących kępach trawy, przechodziło ze złorzeczeniami „na piechotę”. By za chwilę odbić się od tego lądu w rozkołysany świat gładzi, połysku i pędu.
Stawałyśmy u tych przepraw czasami, by obejrzeć się na przebytą drogę. Boże, przecież to było trudne do wiary, żebyśmy to wszystko tak w jedną chwilę przeleciały. Latem nieraz szło się też do tego lasu i droga była tam długa, uważało się to za duży spacer. A na łyżwach świat się odmieniał, robił się mały i łatwy, wydawał się taki, jak pewno wydaje się ptakom.
Z każdego miejsca było tam widać nasz dom, dom nad łąkami. I on wydawał się mniejszy – jak cały świat. Stał tak daleko w słońcu na białej górze, pod białym dachem, oprawiony w ciemny błękit nieba północy i granatową zieleń swoich sosen.
W oknach z daleka nie było za szybami widać nikogo. Ale myślę, że często patrzono stamtąd za nami. A jeżeli machano chustką, to znaczyło, że trzeba było wracać na śniadanie.
Tak, na pewno często patrzono stamtąd za nami, żeby nam w jakiej biedzie przyjść z pomocą.
Ślizgałyśmy się przez całą zimę, póki tylko było można. Nieraz jeszcze w marcu. I wtedy – w tych miejscach, gdzie lód był taki ciemny i dziwnie czysty – widać było dno łąki, stare liście, zieloną trawę i podnoszące się do góry, zupełnie wyraźnie, grube pączki kaczeńców.
Kto by to pomyślał, że naprawdę można się ślizgać nad kwiatami!
Czasami na wiosnę w słońcu lód był już miękki, jak masło i całe, odtajałe u brzegów, jego tafle uginały się pod naszym ciężarem. A na dalekie, trawiaste, żółte brzegi chlustała wtedy duża, płaska płetwa wody.
Kiedyś – już niedaleko domu – taka rozłażąca się tafla lodowa załamała się pod nami i wpadłyśmy po pas do wody. Wyciągałyśmy się bezsilnie nawzajem, przewracając się i bardziej jeszcze moknąc, i ze śmiechu nie mogłyśmy dość głośno wołać na ratunek.
Ale od razu zobaczyli nas z okien, przybiegli, wyciągnęli na brzeg i zabrali do domu. I naprawdę, nawet nikt się nie gniewał. Bo było już ciepło i żadna się nie przeziębiła.
A zresztą rozumiano przecież, że właśnie taki miękki lód jest najlepszy do uczenia się wszystkich trudnych rzeczy. Zawdzięczałyśmy mu wszelkie ósemki, najwspanialsze holendry z nogą w obłokach, walc na lodzie, do którego przygrywano nam przez okno.
Ileż dumy i tryumfu dawała nam tak osiągnięta doskonałość!
Bo holender śmiesznie i głupio się nazywa. Robić holendry – cóż to właściwie jest? A przecież rzecz sama jest czymś zadziwiającym.
Człowiek nachyla się, kładzie się na powietrzu, wisi, uczepiony do lodu jednym kantem Łyżwowego ostrza, styka się z całą resztą świata zaiste jakby wzdłuż włosa – i nie przewraca się, nie spada. Trwa, mknie – igrając lekkomyślnie na jakichś niewiadomych rubieżach ciążenia i równowagi.
To jest możliwe doprawdy tylko dlatego, że odbywa się tak prędko, że już nas zawsze nie ma w tym miejscu, gdzie właśnie w tej chwili mieliśmy się przewrócić.
Dokonywałyśmy tych cudów i szaleństw, wiedząc, że nie same tylko tak nimi się cieszymy. Pamiętałyśmy bowiem, że z dalekich okien naszego domu widać nas wszędzie, gdziekolwiek jesteśmy.
„Nowina”
1926, nr 1